01-04-2013
Trener – jak ojciec, chyba że... Smuda
Stwierdzenie, że roli trenera w życiu drużyny i każdego jej zawodnika przecenić się nie da – trąci banałem. Ważne jest, czego oczekują od niego zawodnicy i co on potrafi zawodnikom przekazać. W mojej pamięci prawdziwy trener jawi się jako człowiek, który nie tylko szkoli i ocenia, ale też wychowuje. Miałem to szczęście, że w przytłaczającej większości zespoły, w których grałem, były prowadzone przez dobrych, charyzmatycznych trenerów, do których z problemami mogłem iść jak do... ojca.
Byli wśród nich tacy, których zawodnicy się bali, bo byli bardzo (za bardzo?) stanowczy, ale byli też inni, którzy w razie potrzeby potrafi li także „przytulić” i pocieszyć małolata. Szczególnie pamiętam moich trenerów z czasów juniorskich: nieżyjącego już Edmunda Białasa i Henryka Wróbla. To oni wychowywali mnie na piłkarza, kiedy byłem nastolatkiem. To był trudny okres, jak to w tym wieku bywa, przepełniony buntem przeciw wszystkiemu i wszystkim. Patrząc dzisiaj na mojego nastoletniego syna, dobrze rozumiem, w jak trudny okres życia wchodzi jako nastolatek i sportowiec. Mojego syna Adriana staram się wspomagać na każdym kroku i dzielić z nim sportową pasję, jak kiedyś ze mną czynił to mój tato. Sytuacja Adriana wydaje się jednak bardziej skomplikowana: niełatwo być w klubie (gra w młodzieżowych zespołach Lecha) synem znanego piłkarza. Wszyscy mają pokusę patrzenia na niego przez pryzmat nazwiska albo windują poprzeczkę oczekiwań w nadziei dziedziczenia tych samych co ojciec uzdolnień. Dla każdego młodego chłopca taka sytuacja jest wysoce stresująca, a dodatkowo potęgują ją czasem kąśliwe uwagi rodziców innych chłopców. Obserwując na treningach presję oczekiwań, jakiej rodzice poddają swoich synów, staram się nie popełniać podobnych błędów. Doskonale rozumiem napięcie towarzyszące Adrianowi i jasno mu mówię, że nie oczekuję od niego, że będzie „czempionem”. Natomiast zrobię wszystko, żeby był szczęśliwym, spełnionym – w jakiejkolwiek dziedzinie (jego drugą pasją jest taniec) – człowiekiem. Będę – mam nadzieję – uczestniczył i wspierał syna w jego wyborach, ale tylko on może ich dokonywać. Jeśli natomiast któregoś dnia powie: „nie pojadę z tobą tato na wakacje, bo muszę trenować” – zrozumiem i uszanuję jego wybór. Musi jednak wiedzieć, że pasja wymaga poświęceń. Moja droga do sukcesu, a za taki uważam całą swą piłkarską karierę, potwierdziła sens słynnego powiedzenia, że naznacza ją „krew, pot i łzy”. Tego pragnę nauczyć syna, pamiętając jednak, że szczęśliwy będzie tylko wtedy, gdy pasja przyniesie mu radość. To prawda, że mój ojciec chciał, bym został piłkarzem, co było także i jego marzeniem. Nie przypominam sobie jednak, by wywierał na mnie jakąkolwiek presję. Fakt, denerwowały mnie po treningach długie rozmowy na temat popełnionych przeze mnie błędów, zwłaszcza że wcześniej mówił o nich trener, a ja byłem w wieku tzw. buntu. Teraz wiem, że w ten sposób chciał mi – nawet wbrew mnie samemu – pomóc. Te same fakty i oceny inaczej brzmią przecież w ustach trenera, ojca czy we własnej świadomości. Teraz, gdy mój syn „ogania” się od moich dobrych rad, tak jak kiedyś ja to czyniłem, mimo wszystko staram się dotrzeć do niego i wskazać, jak może rozwiązać trudne sytuacje na boisku i w życiu. Nie wymagam od niego, by był Maradoną, ale z drugiej strony – jeśli będzie chciał grać – to musi zrozumieć, że nie wolno mu się zatrzymywać, lecz przeć do celu jak przysłowiowy czołg. Zdaję też sobie sprawę z tego, że granica między dobrą radą a presją jest bardzo delikatna i dobre intencje z pewnością jej nie przesuną. Sytuacja mojego syna jest dzisiaj niełatwa, zwłaszcza gdy na jego ojca „rzuciły się” media. Ma ona jednak i stronę pozytywną. W przeciwieństwie do moich początków, jest bardziej odporny na krytykę. Ja na początku mojej piłkarskiej drogi nie potrafiłem sobie z nią radzić. Gdy jakiś dziennikarz napisał o mnie kilka nieprzychylnych słów, „piekielnie” nienawidziłem całej gazety. Nie zawsze mnie ganiono, czasem poklepywano i wtedy czułem się jak w „siódmym niebie”. Z czasem dorosłem i nauczyłem się radzić sobie w medialnym świecie, ale coś jest w powiedzeniu trenera Michniewicza, który moje wahania „sympatii” do krytyków i pochlebców skwitował wspomnianą już w tej książce uwagą: „Dla „Rejsika” nie ma czyśćca, tylko niebo i piekło”. Zanim po służbie wojskowej trafiłem do seniorskiego Lecha, w trakcie wypożyczenia do trzecioligowej Kotwicy Kórnik trenowałem pod okiem trenera Włodzimierza Jakubowskiego. Za puentę mojej opinii o nim niech wystarczy jedno zdanie: To był człowiek, dzięki któremu w trakcie 540 dni służby wojskowej nie tylko nie cofnąłem się, ale wręcz rozwinąłem piłkarsko. To trener, który grupę chłopaków z różnych klubów poskładał w zespół na miarę zaplecza ekstraklasy. No i w przeszłości sam był graczem Lecha, co też ma niebagatelne znaczenie. W trakcie mojej rocznej przygody z Amiką Wronki zetknąłem się z Jarosławem Szubą, który prowadził wówczas zespół późniejszego właściciela Lecha. Szuba trenował wroniecką ekipę w iście milicyjnym drylu (miał zresztą doświadczenie z pracy w gwardyjskiej Olimpii Poznań), ale – co najważniejsze – robił to skutecznie i sporo przed zakończeniem sezonu zapewnił Amice awans do wyższej ligi. Pierwszym moim trenerem w seniorskim Lechu był Romuald Szukiełowicz. To on zadecydował, że jestem gotowy do gry na poziomie ekstraklasy. Było to w 1994 roku. „Szukieł” był uważany za tytana pracy, u którego nie można było odpuszczać. Szkolił nas twardą ręką.
Książka
12-01-2010 Tajemnice Marsylii
16-12-2009 Przedmowa Jana Rędziocha
17-11-2009 Słowo wstępne
24-09-2009 Franz
23-09-2009 Niezapomniana radość
22-09-2009 Pracownicy Amiki
20-09-2009 Kontrakt z Herthą
19-09-2009 Reprezentacja
18-09-2009 Inny scenariusz
11-09-2009 Smuda na selekcjonera!