Strona główna » Dla kibiców » Książka

04-11-2010

Promyk słońca na pochmurnym niebie (lata 1994–1998) cz.2

Dramatyczne spotkanie tamtego sezonu odbyło się w marcu 1995 roku, tuż na początku rundy rewanżowej. W trakcie przerwy zimowej trener Romuald Szukiełowicz uznał, że Lech ma na tyle silny zespół, szczególnie obronę, że straci maksymalnie pięć bramek w rundzie.

 Jednak w pierwszej kolejce przegraliśmy u siebie z ŁKS-em 1:2. W kolejnej serii spotkań pojechaliśmy do Szczecina na mecz z Pogonią. Bardzo lubiłem jeździć do tego miasta, bo tam Lech był szczególnie nielubianym przeciwnikiem, podobnie jak przez nas Legia. Szczecińskie spotkania były zawsze emocjonujące, a kibice wrogo do nas nastawieni – to mnie zawsze dodatkowo motywowało. Zawsze lubiłem grać w miastach, gdzie rywalizacja klubów generuje takie natężenie emocji na trybunach. Z początku mecz zapowiadał się dobrze. Strzeliłem gola na 2:0, ale po kilku minutach Pogoń zrewanżowała się bramką kontaktową. Gdy zegar wskazał 90. minutę, prowadziliśmy wciąż 2:1, a Pogoń wykonywała rzut rożny. I w tej ostatniej minucie wyrównali na 2:2. Sędzia doliczył kilka minut, a my chcieliśmy to spotkanie wygrać za wszelką cenę. Ruszyliśmy do ataku i wykonywaliśmy w ostatniej doliczonej minucie spotkania rzut rożny, po którym Pogoń wyprowadziła kontratak i Andrzej Rycak strzelił nam trzecią bramkę. Mecz – który wydawał się wygrany – przed samym końcem okazał się porażką. Wracaliśmy do Poznania bez punktów, roztrząsając to, jak można było tak „frajersko” stracić dwie bramki?! Autobus, którym wracaliśmy, przepełniony był smutkiem nie do opisania, ponieważ w dwóch pierwszych meczach straciliśmy aż 5 bramek.

W pamięci utkwił mi także pierwszy mecz na Łazienkowskiej z Legią – klubem, który jest naszym odwiecznym, zwykle najgroźniejszym rywalem. Nasi kibice mecze z Legią zawsze traktują w specyfi czny sposób. Czasami miałem wrażenie, że wszystkie spotkania możemy przegrać, ale tego z Legią absolutnie nie. To była kwestia honoru, dlatego pamiętam ich euforię, gdy wygraliśmy 1:0 po bramce Jacka Dembińskiego, któremu asystowałem. Zwyciężyliśmy na „wrogim” stadionie i przywieźliśmy do Poznania komplet punktów! Do pamiętnych meczów mojego pierwszego sezonu w ekstraklasie zaliczyć można mecz z Widzewem, kiedy strzeliłem piękną bramkę Andrzejowi Woźniakowi, ówczesnemu reprezentacyjnemu bramkarzowi. Strzelenie bramki Widzewowi, który walczył o mistrzostwo kraju, było naprawdę sukcesem. Dostałem podanie od Marka Czerniawskiego i z woleja uderzyłem pod poprzeczkę, co sprawiło, że Andrzej nie miał praktycznie szansy obrony. Pamiętam, że spotkanie to wygraliśmy 1:0 i był to mój pierwszy, ale nie ostatni, triumf nad trenerem Smudą, dla którego był to pierwszy ligowy mecz na ławce trenerskiej Widzewa. Następnego mojego sezonu 1995/96, drugiego w pierwszej lidze, nie wspominam najlepiej. Wtedy trenerem zespołu został Zbigniew Franiak, który nie za często widział dla mnie miejsce w składzie. Sezon rozpocząłem na ławce rezerwowych. W drugiej kolejce pojechaliśmy do Wrocławia na spotkanie ze Śląskiem. Stadion na Oporowskiej doskonale znałem od strony trybun, z meczów wyjazdowych Lecha, na które jeździłem jako kibic, jednak pierwszy raz mogłem na nim zagrać. W spotkaniu tym również nie wyszedłem w pierwszym składzie. Trener wpuścił mnie na boisko kilka minut przed końcem spotkania i w ostatniej minucie strzeliłem jedyną bramkę meczu. Wygraliśmy to spotkanie 1:0, zdobyliśmy 3 punkty, a ja znowu poczułem „wiatr w żaglach”, choć trener nadal nie widział dla mnie miejsca w pierwszym składzie W przerwie zimowej otrzymałem propozycję z Petrochemii Płock (obecna Wisła). Za namową naszego ówczesnego dyrektora sportowego

Romana Jakóbczaka, który wszelkimi metodami szukał sposobów załatania dziury budżetowej Lecha, udałem się nawet na rozmowy do Płocka. Nie doszliśmy jednak do porozumienia, a i miasto jakoś specjalnie mnie nie zachwyciło. Dobrze się stało, bo dzisiaj wiem, że aby dobrze grać, trzeba być szczęśliwym nie tylko na boisku, ale też poza nim. Wróciłem więc do ukochanego Poznania i podjąłem walkę o miejsce w pierwszej jedenastce w Lechu. W rundzie rewanżowej graliśmy już praktycznie z mistrzem Polski – Widzewem Łódź na własnym stadionie. Gdy sędzia podyktował rzut karny, podszedłem do strzału, pewnie go wykorzystałem, jednak tuż przed końcem meczu wynik wyrównał Marek Koniarek – wtedy król strzelców ligi polskiej (29 bramek w jednym sezonie!). Mecz z Widzewem, późniejszym mistrzem Polski, zremisowaliśmy, a trenerem łodzian był nadal Franciszek Smuda, z którym przyszło nam się spotkać wiele lat później w jednej drużynie.
 

W sezonie 1996/97 nastąpiła kolejna zmiana szkoleniowca, trenerem Lecha został Ryszard Polak. Wspominam go jako bardzo sympatycznego człowieka. Miałem z nim dobry kontakt, a zaufanie trenera było dla mnie zawsze bardzo ważne. Jestem bowiem takim typem zawodnika, który jeśli czuje, że szkoleniowiec w niego wierzy i stawia na niego, odwzajemnia się dobrą grą. Tak właśnie było za trenera Polaka, kiedy to regularnie strzelałem bramki. Zdarzały się i wpadki, jak w meczu z Górnikiem Zabrze. Choć wygraliśmy 1:0, to właśnie w tym spotkaniu po raz pierwszy (ale nie ostatni) w karierze na boiskach pierwszoligowych przestrzeliłem rzut karny.

Korzystając z tej strony, wyrażasz automatycznie zgodę na zapis lub wykorzystanie plików cookie. Twoja przeglądarka internetowa umożliwia Ci zarządzanie ustawieniami tych plików. Jeśli nie chcesz, by ta informacja wyświetliła się ponownie, kliknij "zgadzam się".